2 wrz 2015

Nienawidzę studiowania

Studia nie są dla wszystkich.




Studia, te mniej konkretne, nie prowadzące do zawodu typu prawnik czy lekarz, istnieją po to, by rozszerzać horyzonty, by nauczyć się czegoś o świecie. Mogę się tylko wypowiadać za kierunki humanistyczne, których trochę bez większych skutków przerobiłem. Studia tego typu w praktyce uczą innego, głębszego sposobu patrzenia na świat. Wszystko da się przebadać i pewnie ktoś już to zrobił. Lubię siedzieć w bibliotece i robić research. Jeśli miałbym powiedzieć, co najlepszego wyniosłem ze studiów, powiedziałbym, że właśnie tę przyjemność z czytania i dowiadywania się różnych rzeczy.




Studia, wbrew opinii, nie przyniosą ci pracy. Nie powinno iść się na studia (zwłaszcza humanistyczne), patrząc daleko w przód, w stronę pracy i przyszłych zarobków. Jeśli zależy ci na danym zawodzie, studia potraktuj jedynie jako element wewnętrznego rozwoju w tym kierunku. Najważniejsze są twoje zdolności i doświadczenia. Odwróć się w pełni w stronę swoich marzeń i rób wszystko, by się do nich zbliżyć: ucz się samodzielnie, bierz udział w projektach, pisz o tym. Nawet, jeśli skończysz inaczej, będziesz wiedzieć, że się starałeś.


Studia to stres. Tony stresu, z którym nie każdy sobie da radę. Szczerze - nie wiem, skąd to się bierze i czemu tak wiele ludzi nie może wytrzymać na uczelni. Myślę, że chodzi o tę dziwną koncepcję rodzącą się w głowie, że to co robisz nie ma sensu i do niczego nie prowadzi. Niestety, takie nastawienie nie bierze się znikąd. Na uniwersytety co roku idzie tysiące osób, wyższe wykształcenie nie ma więc już takiej renomy. Znam osoby, których sumienne podejście do nauki przegrało na rynku pracy z pewnością siebie i znajomościami. Jak więc można czuć się dobrze, wiedząc, że te trzy lata nie przyniosą spektakularnych efektów? Osoby, które zdecydowały się na wyższe wykształcenie później, poświęcając czas pracy i samorozwojowi, wychodzą życiowo lepiej. Co najśmieszniejsze - rezygnują potem szybko z podjętych studiów, bo nie są im już potrzebne.


Żyj trzy lata, pięć lat w poczuciu niepewności o swą przyszłość. Studiuj dziennie, nie mogąc tym samym podjąć żadnej intratnej pracy. Żyj biednym studenckim życiem w imię tak naprawdę niczego.


Znalazłem wymarzoną pracę. Doszedłem do niej swoim doświadczeniem, oddaniem swej pasji.


I nadal nie chcę studiować, a jednak próbuję.


Chciałbym, by ktoś powiedział: robisz dobrze, starasz się, niech cię nic nie zatrzymuje. Osiągniesz sukces. Dla każdego jednak "dobrze" oznacza co innego. Mimo więc zawodowych sukcesów nie mogę poczuć się spełniony, nie mogę poczuć się dobrze. Zawsze zawiedziemy czyjeś oczekiwania. http://youtu.be/SPt5XnCUOvg

31 lip 2015

Nie uda ci się

Nie zadowolisz wszystkich. Nawet nie próbuj. Uszczęśliwiając jedną osobę, tylko przeciągniesz w jej stronę plątaninę lin łączących cię ze wszystkimi, których znasz. To oznacza, że lina naciągnie się u kogoś innego, kto zapewne głośno wyrazi z tego powodu swe niezadowolenie. Masz to jak w banku - każda twoja reakcja i decyzja przyniesie czyjeś nie tyle nieszczęście, co zwykły ludzki akt marudzenia. Za wszystko co kiedykolwiek zrobisz, będziesz gnębiony, wyzywany, odpychany. Niezależnie od tego, czy twoje intencje były dobre czy wręcz przeciwnie - na każdej decyzji coś bądź kogoś stracisz. Często bilans zysków i strat będzie tak cholernie niesprawiedliwy!...

Bo ludzie tacy są. Muszą się wyrażać, muszą się wcinać, muszą oceniać. Zawsze i wszędzie, z dobrej woli bądź nie. To nieważne.

Najważniejsze jest to, byś wszystko co robił, robił dla siebie. Nie tyle tylko dla swego dobra, ile według siebie sprawiedliwie i słusznie.

Gdyż dla siebie samego powinieneś być najważniejszy.

28 sty 2015

90.

Nagrzany facet wracał do domu, chwiejnym krokiem niepewnego swej przyszłości okrętu zmierzał powoli w stronę bezpiecznej przystani. Falując na chodniku z szarej płyty, spojrzał za siebie. To był błąd – efektownie upadł nieborak, w ostatniej chwili łapiąc się stojącej obok zgasłej już latarni.

Zaczął się kolejny słoneczny, gorący jak czajnik dzień. Zanim jeszcze rosa znikła z przychodnikowych fragmentów zieleni, już dało się usłyszeć wózki. Kraciaste torby na dwóch kółkach zaczęły swe powolne podróże na czwartkowy targ, prowadzone przez swych starej daty przewodników. Mimo, iż cień niedojrzałej gwiazdy spowijał place zabaw, codzienność już dawno wstała.

Targ był najludniejszym miejscem na osiedlu. Położony na wielkim, ogrodzonym zardzewiałą siatką, piaszczystym placu, gdzieś po środku blokowiskowego labiryntu, budził się najwcześniej. Handlarze rozstawiali swe towary, wyciągając z Żuków i Polonezów warzywa, kury w klatkach, jajka, kartridże do Pegasusa. Niedługo potem pojawili się pierwsi klienci – emeryci i matki, które odprowadziły swoje dzieci do szkół i przedszkoli. Jakiś czas później dotarł inny matek rodzaj, ten z wózkami, w których leżały śpiące niemowlaki, lub z maluchami drepczącymi tuż obok, ubranymi w kolorowe ogrodniczki, czytającymi opowiadające o Kaczorze Donaldzie komiksy z opakowań gumy do żucia. Słychać było gwar, rozmowy, jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce proponował po cichu prawie oryginalne zegarki. Życie toczyło się na targu przez pierwszą połowę dnia. Różowe bloki z betonowych płyt promieniały w tle odbitymi promieniami słońca. Będący na urlopie obibok stał na jednym z balkonów w białym podkoszulku na ramiączka i palił papierosa, przyglądając się ruchowi na bazarze. Gdzieś cicho szumiały drzewa, poruszane letnim, gorącym wiatrem.

Wpół do ósmej Paula ugotowała kaszkę. Mały Olek siedział obok w wysokim, drewnianym krzesełku ze stolikiem. Mebel był żółty w kwiatki, dziecko zaś różowe w Myszkę Miki na błękitnych śpioszkach. Mikiego mama znalazła w pasmanterii i przyszyła do ubranka. Okrągły bobas wyglądał uroczo, bawiąc się łyżką wesoło gaworzył. Ciemną, wąską kuchnię otoczył zapach gotowanego mleka. W magnetofonie tkwiła kaseta, przygotowana na nagranie popołudniowej audycji.

Po nakarmieniu dziecka Paula postanowiła wybrać się na spacer i zakupy. Ubrała Olka, zapakowała kilka jednorazowych pieluch, sok i własnoręcznie zrobiony mus owocowy w słoiczku. Wszystko włożyła do torby, którą schowała na półce pod wózkiem-spacerówką. Gdy już wyszli na klatkę schodową, wróciła się jeszcze po portfel i łyżeczkę, których zapomniała.

Jasne, puste niebo stało się już błękitne. Na pobliskim placu zabaw starsze dzieci bawiły się
w piaskownicy, a te większe kręciły na metalowej karuzeli, siedząc na drewnianych krzesełkach
i odpychając się nogami. Ziuuu, ziuu, ziuuu! – mówiło jedno z nich. Dwie grube matki spoczywały
na zielonej ławce – prawiąc o przepisach i wychowaniu, poprawiały kwieciste sukienki. Wyglądały
jak siostry.
Olek zachowywał się bardzo spokojnie. Wózek skakał po nierównościach betonowych płyt,
a dziecko trzymało poręcz, i, ssąc smoczka, rozglądało się dookoła. Zainteresowały je chmary ptaków, które wyleciały z koron topoli. I pies, który szedł na smyczy. Prowadząca go pani podeszła do wózka
i zaczęła chwalić chłopca.

- A co to za bobas? O jaki śliczny bejbi! Jaki piękny, przystojny mężczyzna! A ty ty ty!

Paula cieszyła się, że zawiązała na wózku czerwoną wstążeczkę. Już raz przelewali  o północy wosk nad łóżeczkiem Olka. Kobieta nachyliła się nad wózkiem, cały czas zachwycona. Miała długi płaszcz z futrem, choć było gorąco. Olek próbował zobaczyć coś więcej niż owalną twarz starszej pani, najbardziej zależało mu zaś na widoku psa. Niestety, kobieta nie dawała za wygraną, skutecznie zasłaniając bobasowi cały świat. Paulina starała się być miła i odpowiadała na każde zadane pytanie zgiętej wpół baby: „a ile ma lat? A jak się nazywa? OOOlek! Aleksander! Ho ho, a gdzie państwo tak idą? A gdzie mają państwo pediatrę? Bo ja chodzę do lekarza na…”. Olek zaczął płakać.

- OHO! – Pisnęła kobieta.

- Musimy już naprawdę iść – odpowiedziała mama. Ruszyła wózkiem w przód, baba odskoczyła. Pies zaszczekał, bo zobaczył kota. Olek go usłyszał, spojrzał na niego, uśmiechnął się. Poszli dalej.

Paula pomyślała, że to musi być źle, że jej męża nie ma już czterech dni. Nie miała  do kogo z tym pójść. Policja mówiła, że to się zdarza i że rozpoczęli poszukiwania, ale jeszcze trochę, byli dwa razy przesłuchiwać i oglądać mieszkanie. Tak musi być. Niepokój pożerał jej duszę.

*

Za blokami znajdowały się „wydmy”, a ta, nadana przez okoliczną młodzież, nazwa jak najbardziej pasowała do tego miejsca. Obrośnięte suchą trawą góry piasku wyglądały jak mała pustynia. Walały się tam resztki z budowy – grube druty, połamane betonowe płyty, nieużyte rury. Na samym środku stała opuszczona koparka, pordzewiała, bez silnika, używana przez starsze dzieci do zabawy. Niedaleko od tego miejsca był też zbudowany z kartonu i sklejki niewielki przypominający budę budynek, w którym ktoś postawił kanapę, a przy dziurze służącej na okno powiesił na gwoździach firankę. „Wydmy” były najlepszym miejscem zabaw, równie dobrym co najlepsze place zabaw świata, a jednocześnie postrachem matek. „Dzieci nie upilnujesz”, mówiła niejedna z nich do drugiej.

Pawełek leżał na dywanie o perskim wzorze, mimo dochodzącej dwunastej – w piżamie. Jego matka słuchała w kuchni radio, gotując obiad. On zaś tkwił pół dnia przed telewizorem. Wyciągał opartą na rękach głowę wysoko do góry, zainteresowany lecącą na ekranie bajką o wojownikach szukających smoczych jaj. Usiadł po turecku, nie odrywając wzroku od kineskopu, podłubał w nosie i bezwiednie zjadł to co tam znalazł. Potem siedział z otwartymi ustami aż do końca seansu.
Tak się złożyło, że złapało go paskudne przeziębienie na sam początek roku szkolnego. Aby nie narazić innych dzieci na infekcję, matka postanowiła przetrzymać go nieco w domu. Dzięki temu mogła wziąć chorobowe w pracy i, korzystając z czasu, spotykać się z koleżankami. Tuż po zakończeniu bajki do drzwi w kłujący sposób rozległ się przeciągły, wibrujący dzwonek. Pawełek włączył sobie wideo z wypożyczalni.

Rozmowy dochodzące z kuchni brzmiały poważnie. Chłopiec po cichu schował się w przedpokoju, tuż koło kuchni. Czuł swąd papierosowego dymu.

- Wczoraj Jacek od Gródków i ten, Maciek Tobarczyk, znaleźli go w tych piaskach – mówiła sąsiadka.

- W tych wydmach? – Zapytała matka. Pawełek słuchał uważnie. Na wydmach nie raz się bawił, właśnie z Jackiem i Maćkiem. To musiało być coś ciekawego.

- Tak. Pod wieczór. Z piasku, ręka wystawała. To była jego. Tego trupa.

- Och! – Wykrzyknęli naraz matka i Pawełek. Uciekł do pokoju. Usiadł, przykrywszy się kocem, na swoim łóżku, pod plakatem z Terminatorem. Oby matka nie dowiedziała się, że podsłuchiwał!

*

Na dobranockę był Coralgol. Bardzo smutny odcinek, opowiadał o konkursie talentów. Główny bohater, miłe zwierzątko, miał zaśpiewać, lecz zaczęło padać i w końcu nikogo nie było na jego występie. Miś śpiewał przez łzy.

- A teraz prosimy o wyjście dzieci  i osoby o słabych sercach – powiedziała poważnym głosem spikerka w wieczornych wiadomościach. – Pokazany przez nas materiał będzie zawierał brutalne sceny.

Ojciec i matka nic nie zrobili. Ich dzieci nadal siedziały na kanapie. Zobaczyły odkopywanie męskich zwłok – człowiek ten nie miał połowy twarzy, cały pobrudzony był piaskiem, jedynie wystające z obdrapanego mięsa oko lśniło czystością; patrzyło gdzieś w dal, ale jakby prosto w kamerę, martwo. Spiker mówił coś o morderstwie, o zgubnym wpływie alkoholu. Lecz dzieci prześladował w nocy tylko widok martwego oka, twarzy, która wydawała się mrugać i ruszać, choć była nieżywa.

*

Za jednostką wojskową stało osiedle nazywane Pekinem. Złożone z carskich czerwonoceglanych koszarów gromadziło w sobie biedę całego miasta. Okna zabijano gazetowym papierem, a z wielu z nich całymi dniami wystawały babcie i obrzucały przekleństwami każdego, kto się napatoczył. Dzieciarnia, zmęczona grą piłką będącą na skraju wytrzymałości i siedzeniem w cieniu, wyruszała na osiedle z drugiej strony jednostki, pomęczyć rówieśników i pokazywać, czyją własnością są wydmy. W Pekinie stał też bar. Śmierdzący potem, kurzem i rozsypką blaszany barak przyciągał mężczyzn nie tylko z tego rejonu. Jeśli któryś chciał mieć pokiereszowany ryj, trafił dobrze. Choć głównie się tam piło. Pekinu ogólnie nie lubiono. A Pekińczycy nie lubili nikogo.

Pewnej nocy ojczym ściął Eli włosy. Wrócił do domu pijany i uznał to za dobry pomysł. Piętnastolatka płakała na łóżku, trzymając włosy w rękach, cicho, bo ojczym mógł usłyszeć, a jak usłyszał, to bił gdzie popadnie. Z plakatu na ścianie uśmiechał się do niej aktor z serialu o młodzieży w Beverly Hills.

Dziewczyna z krótkimi włosami była dobrym tematem do żartów dla młodych Pekińczyków. Czasem na nią pluwali lub ciągali za ubrania. Ze szkoły szybko przemykała w znalezionej w pokoju chustce, między budynkami. Czasem tylko szła na drugi koniec jednostki, koło wydm, na osiedle i patrzyła na drzewa, ale czuła się tam niezręcznie, nieswojo. A gdy wracała, nawet babcie z okien krzyczały swymi skrzeczącymi piskliwymi głosami, że idzie łysa, czym przyzywały i prowokowały młodocianych.

- Ej, nie za zimno ci w tą głowę? – Wołał najwyższy z bandy chłopaków. Gdy miała jeszcze włosy, próbował ją podrywać. Teraz traktował ją jak zwierzę w cyrku.

Włosy nie odrastały szybko. Szczerze mówiąc, rosły o wiele za wolno. Nastolatka płakała wieczorami przy lusterku o kształcie szczęśliwego kwiatu.

Wieczorem matka wysłała Elę do baru, po ojczyma, bo przyszło do nich kilku znajomych
i robili popijawę. Dziewczyna niechętnie założyła bluzę z kapturem i klapki, a potem zeszła w kompletnej ciemności klatki schodowej, ostrożnie ważąc każdy krok. Jej metalowa latarka na płaskie baterie nie działała, nawet gdy się w nią uderzyło ręką. Pod dłońmi czuła wyrzeźbioną nożami i nożykami w różne napisy drewnianą balustradę, a z drugiej strony odpadający od cegieł tynk. Poczuła niekończący się zapach moczu, lecz na szczęście nie spotkała nikogo. Przemknęła między budynkami, idąc w stronę świateł i dźwięków. Bar był dla niej miejscem odstręczającym, więc zdziwiła się, że są w nim również kobiety. Zauważyła dwie, siedzące na kolanach ludzi, których znała tylko z widzenia.

Ojczym siedział w środku z kilkoma kolegami. Wśród gwizdów i zaczepek Ela podeszła do jego stolika.

- Tato – powiedziała, używając zwrotu, którego kazała jej używać matka w stosunku
do tego człowieka. – W domu jest Krzysiek i Kamil…

Odwrócił się do niej. Zmarszczył brwi, ewidentnie nie będąc zadowolonym.

- W domu jest Krzysiek i jest Kamil – powtórzyła Ela. – Przyjechali do ciebie, mają wódkę, mama kupiła kiełbasy.

Ojczym wymamrotał coś do kolegów, po czym wstał, dał w mordę dziewczynie, aż ta upadła na podłogę, a następnie wyszedł. Usłyszała wśród szumu w uszach coś, co brzmiało jak „się należało” i ledwo namacalny śmiech. Wstała. Cała twarz pulsowała, ale była przyzwyczajona. Powoli poszła w stronę wyjścia, słysząc jedynie pisk w uszach.

Na dworze silny, łysy mężczyzna w dresie napierdalał jej ojczyma.

- Tak do dziecka, kurwa? – Wrzeszczał, kopiąc leżącego.

Ela stała przerażona, patrząc na ten spektakl męskiej brutalności. Gdy łysy zauważył jej twarz, zaprzestał przemocy i, oddychając ciężko, powiedział do oniemiałej dziewczyny:

- Ty, wielkooka. Idziesz ze mną.

Posłusznie ruszyła za mężczyzną, zostawiając zakrwawionego ojczyma leżącego na chodniku.

*

Życie było niesprawiedliwe dopiero wtedy, gdy wreszcie zdało się sobie z tego sprawę. Ludzie z biedniejszej strony jednostki wojskowej, żyjący z dala od centrum miasteczka, z dala od kościoła, z dala od kanalizacji, zwykle byli tak przytłoczeni codziennością, że nie mieli czasu pomyśleć o swym fatalnym położeniu. Zastanawianie się było luksusem bogatych. Bogatym zaś stawał się każdy, kto mieszkał po drugiej stronie poligonu.

*

Większą część miasteczka, zabytkowe centrum, osiedle i wydmy łączyła z Pekinem i przedmieściami pojedyncza asfaltowa droga. Idąca wzdłuż ogrodzenia jednostki, po drugiej stronie miała las i stację benzynową. Jeździł nią pekaes, lecz rzadko. Po stronie ogrodzenia ciągnął się chodnik. Wieczorem droga oświetlona była tylko przez rzadko porozmieszczane, ledwo działające betonowe lampy, światła stróżówki i cepeenu.

Szedł nią Kacper, wracając do domu z kolejnej libacji w Pekinie. Ubrany w granatowy dres, lekko się zataczając, nucił pod nosem piosenkę usłyszaną kilka dni wcześniej w Disco Relax. Kilkanaście metrów za nim pielgrzymowała grupka nastolatków. Wychudzeni, naładowani frustracją, dążyli raźnie w stronę osiedla i wydm. Choć rozmawiali, odczuwało się w ich towarzystwie napięcie. Przypominali byka, który czekał na sygnał, by wyskoczyć z boksu.

Dopadli go na wydmach. W ciemności zaatakowali. Najwyższy z młodocianej bandy wyjął młotek i zaczął go bić po twarzy, pozostali dwaj trzymali ofiarę. Gotowała się w nich krew, pot zmęczenia znikał z sykiem z ich gorącej od gniewu skóry. Adrenalina podarowała rozkosz.

Po zamordowaniu łysego wpadli w panikę. Krzyczeli do siebie, choć głosy nie chciały wyjść im z gardeł. Gołymi rękoma wykopali dziurę w piachu i schowali zmasakrowane ciało. Opróżnili mu kieszenie. W portfelu znaleźli zdjęcie jakiejś kobiety z dzieckiem, uśmiechnięta, przytulała okrągłe, pomarszczone niemowlę. Po zakopaniu ofiary, nie myśląc wiele, ruszyli biegiem z powrotem w stronę Pekinu, tym razem przez las. W tamtym momencie wyglądali jak cienie w kącie rozmazanego wideo, na którym uchwycono czyjegoś ducha.

Ela tym czasem wpatrywała się w ciemność zgrzybiałego sufitu. Jej matka leżała na stole nieprzytomna od alkoholu. Ojczym zaś kolejny tydzień tkwił w szpitalu. Dziewczyna zastanawiała się nad swoją przyszłością, która tkwiła w jednym słowie: „Kacper”. I zazdrosne chłopaki mogły mówić, co chciały. Mogły ją gnębić i grozić. Wiadomo było, że najwyższy z nich chciał się do niej dobrać. Ale to Kacper ją rozdziewiczył pewnej nocy za Pekinem, przy zimnej ścianie urzędu pocztowego. I to on jej obiecał, że zawsze będą razem, że uciekną. Że ich życie będzie jak gwiazd z Bravo. On ją uratował.

Paulina zmartwiona siedziała przy małym Olku, który nie mógł tej nocy zasnąć. Wyglądał dokładnie jak jego ojciec, każdy tak mówił. Spojrzała na zegarek. Kacpra nie było kilka godzin, powinien był już wrócić. Dzieci z mieszkania obok spały słodko. Czekały na Coralgola, swoją ulubioną dobranockę, którą zawsze pokazywali w czwartki – dopiero za kilka dni. Paweł siorbnął nosem przez sen.


Tego wieczoru w telewizji nadawali film sensacyjny o mścicielu, któremu przestępcy zabili żonę. Niektóre z okien rozświetlało od wewnątrz niebieskie światło kineskopów. Stado psów przebiegło ulicę. Znikły gdzieś w lesie.

11 sty 2015

Sen

Sen jest jak kokon. Bezpieczne schronienie przed udręką życia i szarością świata. Iluzoryczne przełamanie krążącej wokół monotonii i raz za razem odkrywanej beznadziei.

Sen to głęboko schowana jama w środku niezdobytego lasu, jaskinia, w której brak światła. Nic nie widząc, możesz wyobrazić sobie tak naprawdę wszystko i to wszystko jest schowane w tej króliczej norze.

Pytanie tylko, co wydobędziesz z niej dzisiaj.

Czy będzie to kolejny koszmar, nawracające przerażenie czy może ulga w cierpieniu.

Nieważne.
Ważne, że nie jest tym, co cię otacza. Że jest wyłącznie tym, co sam skrywasz głęboko w swych trzewiach.

21 lis 2014

Wiara

Czym jest wiara?

Najprościej jest ująć pojęcie wiary, jako synonimu nadziei. Nadziei, że nam się uda, że znajdziemy to, czego szukamy, że istnieją światy, o których nawet nam się nie marzy. Wiara, czyli nadzieja, jest czymś, co charakteryzuje każdego człowieka tak samo.

Człowiek to zawsze suma dwóch czynników, jakkolwiek nie spojrzeć, zawsze je odnajdziemy. Tę mieszaninę przeciwności, które tworzą spójną całość właśnie w człowieku. W ludziach tkwi dobro, ale i też zło. Szczęście i smutek. A z przeciwieństw tworzy się cała gama uczuć i emocji, zachowań i cech. U każdego inaczej, jak w, daleko nie patrząc, płatkach śniegu.

Ale mimo tego, że każdy z nas jest inny, każdy, czego nie przywitają z radością chcące być jedyne w swoim rodzaju nastolatki, jest w gruncie rzeczy taki sam. Gdyż każdego z nas charakteryzuje wiara.

Wiara każdego człowieka jest inna, ale jednocześnie taka sama. Jak kości, których nikt z zewnątrz nie widzi, ale wszyscy wiedzą, że ich układ jest taki sam w każdym ciele.

Absolutnie każda wiara, niezależnie w co lub kogo, opiera się na tych samych fundamentach. I są to dobre fundamenty, fundamenty, które mają sprawić, by ludziom żyło się lepiej, łatwiej.

Więc niezależnie kim jesteś, w co wierzysz, Twoja wiara, mógłbym tak rzec, pochodzi z tego samego źródła co wiara innych. Co czyni Ciebie równym ich, a ich równymi Tobie.

To banały, ale warto to jeszcze raz powiedzieć. Wszyscy jesteśmy tacy sami, bo wszyscy jesteśmy ludźmi, a nasza moralność, niezależnie od płci, religii czy pochodzenia, opiera się na tych samych wartościach. I nieważny jest tu kolor skóry, orientacja, ulubione filmy. Gdyż pod całą tą wytworzoną wokół siebie otoczką tkwi ten sam rdzeń, pod każdą jabłonią takie same nasiona.

Wszyscy jesteśmy ludźmi.

24 paź 2014

Nie regulujcie odbiorników

Na zaśnieżonym ekranie pojawiła się rozmazana twarz. Starannie ułożone włosy sterczały we wszystkie strony, a wystające ramiona żakietu rozszerzały się i zwężały. Starannie umalowane usta i oczy rozdwajały się i wracały na dawne miejsce. Kartki trzymane w długich, wąskich palcach powiększały się, by zaraz potem zmniejszyć swe rozmiary. Na ekranie latały setki much we wszystkich odcieniach szarości, ale postać jakby tego nie zauważała. Nieostra, sprawiała wrażenie bezokiej, ziejąc ciemnymi otworami, lecz mimo to wydawała się bez przerwy patrzeć w naszą stronę. Przy niej w powietrzu wisiał niepokojący obraz. Poruszając się nieznacznie, przedstawiał niosący przed dwie postacie czarny worek ludzkiego kształtu, wśród szarugi końca smutnego dnia.  Niepokojący widok dopełnił szumiący głos, w niewielkim stopniu przypominający kobiecy.

- Prosimy o wyjście osoby o słabym sercu i dzieci. Przedstawiony przez nas materiał będzie zawierał brutalne sceny.

W ciemności mały zaokrąglony ekran świecił mocno odcieniami błękitu i rozświetlał nasze twarze.

27 wrz 2014

Początki gnicia liści

Gdy czujesz już ten chłód, a wiatr staje się zimny, wiesz, że oto znów przychodzi jesień. Z jesienią nostalgia, melancholia. Krótsze dni. Dłuższe, ale coraz zimniejsze noce. Przyroda zacznie usychać, gnić, cały świat zakończy się w kałużach podziurawionych deszczem.

Mówić można wiele, ale za każdym razem najwięcej daje mi jednak spacer po jesiennej krainie. Wszystko się zmienia. Nie myślę o lecie, które dopiero co minęło - o cieple i zabawie. Nie myślę o zimie, białej, lśniąco ponurej. Kiedy w ciepłej kurtce przemierzam parkowe alejki, to co się liczy, to ten właśnie specyficzny klimat.

Spadające liście trzeszczące pod stopami, częsty deszcz zmywający letnie grzechy, kolorowa agonia wiecznego cyklu nie naucza wbrew pozorom o śmierci i przemijaniu. Na tę naukę zawsze jest czas i przychodzi ona niespodziewanie sama.

A jesień jest po prostu piękna.